Ks. Marek Gizicki o sobie, swoim powołaniu i pracy misyjnej.
tekst rozmowy z ks. Markiem - kliknij
Na
poczatku pragnę pozdrowić wszystkich, którzy będa czytać te
listy ze stepów masajskich w Tanzani z miejscowości Orkesmet
(lub jak piszą na mapie Ergasumet). Dziekuję Renacie Ślosarczyk za
zachęcenie mnie do tego sposobu dzielenia się z innymi praca misyjną.
Przez to co tu bedzie pisane chciałbym przeprosić Boga za moje grzechy,
uleganie slabościom przynoszące szkody pracy misyjnej oraz podziękować
za łaskę powołania kapłańsko-misyjnego, rozwijającego się ciągle dzieki
pomocy Jego woli. To powołanie rodziło sie w różnych
środowiskach wśród ludzi mi życzliwych, którzy pomogli mi
wyjechać i do teraz mi pomagających czy to modlitwą, czy materialnie, a
nawet przez Swoje cierpienia. Jestem tylko małym głosem tych
wszystkich misjonarzy pracujących na wszystkich kontynentach świata, a
szczególnie podziwiam tych, którzy pracują w cichości i
zapomnieniu,
w wierze i nadziei,.że tylko Bóg wie o ich pracy i będzie im nagrodą.
Pierwsze pierwiastki misyjnego ziarna to książki u moich bliskich z
rodziny, którzy wspomagali misje, a wzamian otrzymywali od
zgromadzeń misyjnych ich publikacje. Ja oczywiscie oglądałem imponujace
zdjecia, bo na czytanie bylem za leniwy. Najwieksza misjonarka dla mnie
w szkole podstawowej byla Matka Matka Teresa z Kalkuty.
Zobaczyłem o niej film na rzutniku z komentarzem na magnetofonie
podczas katechezy w Kościele Bestwińskim. Katechiści ks. Antoni Zuziak
oraz później ks. Jan Bryja byli wymagający, traktowali katechezę
poważnie choć każdy na swoisty sposób i to bylo piękne. Pamietam
jak któryś z nich opowiadał, że misjonarz musi jeść to co
tubylcy i to z nimi przeżuwać jedzenie. To sformułowanie zadusiło we
mnie jakąkolwiek chęć myślenia o misjach. Tak naprawdę to nie było
później okazji do misyjnych zadumań, a misje zaczęły mi się
kojarzyć tylko z misjami parafialnymi. W szkole średniej setki innych
zainteresowań i mimo wielu znakomitych katechistów w
Komorowicach moje serce zostało głuche na mówienie o misjach,
nawet o tych parafialnych.
Coś ruszyło w 1983 roku. Zacząłem chodzić na piesze pielgrzymki z
Krakowa na Jasną Górę, gdzie pojawili się misjonarze z Indii.
Byłem zdziwiony, że nic nie wspomnieli o Matce Teresie z Kalkuty.
Póżniej okazało się, ze można mieć różne cele na misjach,
a oni tylko podziwiali kulturę hinduizmu i zajmowali się jakimś
eksportem i importem z Indii.
W 1984 roku wstąpiłem do Seminarium Duchownego w Krakowie. Na początku
września byliśmy tylko pierwszy rocznik i po tygodniowych wykładach
mieliśmy mały egzamin proforma. Ksiądz egzaminator zapytał mnie o pięć
przykazań kościelnych i miałem kłopot je wymienić co zdziwiło
profesora, a mnie przeraziło, że marzą mi się wielkie rzeczy, a
tu pospolitość skrzeczy. Nie pamiętam czy na pierwszym czy na drugim
roku ogłoszono, wieczorem przyjdzie misjonarz z Tanzanii zapraszamy na
spotkanie na Podzamczu. Na 402 kleryków przyszło około
20. Tak oto po raz pierwszy zobaczyłem ks. Karola Szlachtę. Jego
spokojne opowiadanie o misjach pozostawiło w mojej pamięci Tanzanię
spokojną, z fasolą i prostym językiem. Nie wiedziałem wtedy, że to
będzie mój pierwszy proboszcz na ziemi Afrykańskiej.
Na Manifestu Lipcowego 4 nie było koła misyjnego, grupa kleryków
działała na Podzamczu 8. Na trzecim roku zamieszkaliśmy ze starszymi
rocznikami i na czwartym roku była możliwość kilkutygodniowych zajęć
fakultatywnych. Ja z sześcioma kolegami wybraliśmy spotkania z ks.
Abrahamowiczem który co dopiero wrócił ze studiów
misjologicznych w Rzymie. Jego słowa, że "każdy jest powołany
przez chrzest do misyjnego życia chrześcijańskiego tam gdzie przebywa"
dały mi dużo do myślenia. Nie mówił o misjonarzach, o misjach,
tylko przypomniał słowa Jezusa: „Idżcie na cały
świat…” i misyjność Kościoła.
Zaangażowałem się w działające w seminarium koło misyjne z całym
sercem. Brałem udział we wszystkich spotkaniach modlitewnych w
seminarium i te które były w Częstochowie czy u
Franciszkanów oraz z misjonarzami.
Pewnego dnia poszedłem do Ojca Duchownego z zapytaniem czy nie byłoby
lepiej iść do zgromadzenia misyjnego i wyjechać na misje. Ojciec
doradził mi bym to spokojnie przemodlił, bo przecież można skończyć
seminarium, popracować na parafiach i potem wyjechać jak inni kapłani z
diecezji. Te słowa uspokoiły moje serce i uczyniłem jak powiedział.
Dalej działałem z kolegami w kole misyjnym, ale większą siłę włożyłem w
naukę i przygotowanie do duszpasterstwa katechetycznego i parafialnego.
Tak upłynęło upłynęło 8 lat diakońskiej i wikariuszowskiej pracy.
Przyznam się szczerze poza październikowym tygodniem modlitw za
misjonarzy, nie pamiętam bym przejawił jakąkolwiek inicjatywę misyjną w
mej działalności duszpasterskiej przez 5 lat w Zakrzowie.
W 1995 roku do parafii zakrzowskiej przyjechała s.Gabriela wraz z
młodzieżą z Kolonowskiego. Jej zgromadzenie Werbistek jest ducha
misyjnego i opowiedziała mi o kapłanie, który wyjechał z
diecezji opolskiej na misje do Peru. tego roku wracając z pielgrzymki
lanckorońskiej Jasnej Góry w pociągu spotkałem Dominikę
Szkatułę, tam właśnie pracującą.
Minął rok i rozpocząłem pracę w Starym Bieżanowie, gdzie s. Gabriela ze
swą młodzieża pomogli mi się przeprowadzić. Ona zaproponowała by
przyjechali werbiści do tej parafii z klerykami na miesiąc
misyjny. Więc spotkałem misjonarza z Peru, pierwszy raz w życiu byłem
tak blisko.
Chciałem naprawdę pojechać do Peru, szczególnie w tereny
górzyste, bo lubiłem góry i czułbym się
swojsko. Codziennie słuchałem muzyki z Andów i nawet kupiłem
słownik do hiszpańskiego. Do parafii bieżanowskiej pewnego razu
przyjechał misjonarz o. Robert Wieczorek OFM. Jego brat ks.
Krzysztof pracował w tej parafii i po zgodzie ks. Proboszcza na
niedziele misyjną wygłosił niesamowite kazanie, mówił z
miłością o Afrykańczykach. Zafascynowała mnie Jego postawa i
świadectwo. Sercem jednak byłem za Andami. Po liście ks. kard.
Macharskiego zachęcającego do wyjazdu na misje, ks. Krzysztof napisał
list do biskupa znajomego o. Roberta pytając o warunki pracy w
jego afrykańskiej diecezji. Biskup napisał od razu do Kardynała, a
Kardynał nic nie wiedział o tzw. naszym liście. I stało się, że
wylądowaliśmy na tzw. "Dywaniku". Myśli były o Czadzie i tak
wyszła Tanzania, gdyż tam pracowali kapłani z diecezji
krakowskiej.
Kardynał zdecydował pośrednio, a ja bezpośrednio. Tak oto rozpoczęło się nowe wyzwanie: Tanzania.
Mieszkałem na parafii Ruczaj Kraków i dzięki życzliwości
Ks. Wyrwy i jego współpracowników mogłem się uczyć
angielskiego, bo byłem zwolniony z obowiązków duszpasterskich.
W 2000 roku we wrześniu wyjechałem do Ardee w Irlandii
Południowej. Ludzie byli wspaniali, życzliwi, gościnni i trudno
po trzech miesiącach było mi ich opuszczać.
2 stycznia 2001 roku wyleciałem do Rzymu by udać się do Papieża po błogosławieństwo i stąd do Afryki.